Wpisz szukany wyraz lub frazę w celu odnalezienia artykułu na naszej stronie.


Powojenne wspomnienia. cz. 1
(Biuletyn Informacyjny Miasta i Gminy Sulechów, sierpień 2007, nr 56, s. 8-10)

„Szukajcie prawdy jasnego płomienia
Szukajcie nowych nie odkrytych dróg
...
Ale nie depczcie przeszłości ołtarzy
Chociaż sami macie doskonalsze wznieść,
Na nich się jeszcze święty ogień żarzy,
I ludzka miłość stoi tam na straży,
I wy winniście im cześć”


Apel asnykowskiego wezwania z wiersza „Do młodych” pojawił się w mojej pamięci natychmiast, kiedy rektor Wyższej Szkoły Administracji brutalnie przed ośmioma laty, zlikwidował dopiero co wmontowaną tablicę pamiątkową nad schodami wejściowymi do gmachu uczelni. Tablica ta informowała, że w tym gmachu przez wiele lat kształciły się młode kadry nauczycieli. My absolwenci Liceum Pedagogicznego byliśmy usatysfakcjonowani niezmiernie, że Pan Dyrektor Zespołu Szkół Administracyjnych – Jan Grzesik odważył sięupamiętnić to co było przez długie lata chlubą Ziem Zachodnich. Stało się. Widocznie następca Pana Dyrektora Grzesika nie znał apelu Adama Asnyka, bo nie uszanował „przeszłości ołtarzy”.




Fakt ten stał się powodem, że ja Henryk Zandek, absolwent LP w Sulechowie z roku 1949 pragnę ocalić od zapomnienia to co inni chcieliby wymazać z pamięci na zawsze. Pragnę dorzucić kulka perełek do naszyjnika, który tworzyć poczęli wcześniej moi nauczyciele, a także koleżanki i koledzy.

Dlaczego akurat Sulechów i tamtejsze Liceum Pedagogiczne uznaliśmy za godne ocalenia od zapomnienia. Dlatego, że są to obiekty wchodzące w skład naszej historii, naszego kraju, naszej kultury i że my byliśmy cząstką tej złożonej rzeczywistości i jej współtwórcami czasem świadomi a często nieświadomi co warte są nasze działania. Życiorysy niejednego z nas urodzonych przed II wojną światową stanowiłyby kanwę pokaźnej powieści. Doczekaliśmy się takich czasów, w których nikt z nas nie przewidywał. Mówimy więc, by pozostawić potomnym „klocki do układanki”. Te klocki to nasze osobiste przeżycia i stąd nie zawsze będą tożsame.

Chcąc mówić całą prawdę o powojennych czasach nie możemy pominąć siebie i naszego zachowania w tych różnych sytuacjach.

Urodziłem się w tym roku co obecna królowa angielska i Fidel Castro, a Józef Piłsudski dokonał zamachu stanu, łamiąc zasady konstytucji. Mam więc 81 lat.

Do wybuchu II wojny światowej ukończyłem szóstą klasę szkoły podstawowej w Opalenicy, pow. Nowy Tomyśl. Ponad trzynaście lat doświadczałem przyjemności życia w rodzinie bezrobotnego ojca, który nie mając pracy musiał wyżywić siedem osób, w tym pięcioro dzieci. W czasie okupacji, od 14 roku życia pracowałem w miejscowej cukrowni aż do wyzwolenia. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie wywieziono mnie do Raichi, jak wszystkich moich znajomych, pod alianckie bomby. Pozostałem w miejscu zamieszkania, pracując po 12 godzin na dobę. Szybko poznałem język niemiecki i byłem użyteczny moim pracodawcom. Jak wiadomo okres wojny to 5 lat, osiem miesięcy i osiem dni. Nie zmarnowałem całego czasu, bo w pierwszych dniach okupacji zdobyłem wiele książek, kiedy Niemcy likwidowali polskie biblioteki.

Po wyzwoleniu Rosjanie wywieźli nas w okolice Kołobrzegu do budowy okopów, bo kiedy front stał na Odrze Kołobrzeg był jeszcze w rękach Niemców. W połowie kwietnia Rosjanie nas zwolnili i wróciłem do domu. Rosjanie kontrolowali nasze dokumenty. Kto nie mógł wykazać się dowodami pracy przymusowej w czasie okupacji, był wywieziony do Kaługi na południe od Moskwy. Taki los spotkał wielu moich znajomych, którzy pracując u rolników niemieckich nie mieli dokumentów w swoich rękach w momencie ucieczki ich pracodawców.

W miesiącu lipcu 1945 r. w Inspektoracie Szkolnym w Nowym Tomyślu zdałem egzamin dający mi świadectwo ukończenia siódmej klasy szkoły podstawowej. W miesiącu wrześniu 1945 r. trudno było mi podjąć decyzję jaką mam wybrać szkołę. Rodzice woleli, abym kontynuował pracę w miejscowej cukrowni. I tak też zdecydowałem. Po trzech dniach pracy dowiedziałem się, że w Wolsztynie mogę podjąć naukę w Liceum Pedagogicznym, przy którym jest internat i są możliwości otrzymania stypendium.

Bezzwłocznie udałem się do Wolsztyna, prawdopodobnie 20 października 1945 r. Była to decyzja, która zaważyła decydująco o moich losach życiowych. Maiłem wtedy niespełna 20 lat i wielką chęć bycia kimś w życiu. Tym kimś w moim pojęciu był nauczyciel. Nie była to wysoko zawieszona poprzeczka, ale wybór trafiony w dziesiątkę.

Przyjął mnie w bardzo skromnie wyposażonym pokoiku również skromny, bardzo bezpośredni człowiek, który jak się szybko okazało, był dyrektorem liceum pedagogicznego. Po kilkunastu minutach miałem już wskazane miejsce w sypialni internackiej i zapisany zostałem na liście uczniów I klasy Liceum Pedagogicznego w Wolsztynie. Tam też poznałem małżonkę pana Maćkowiaka i profesora od matematyki p. Michała Urbanowicza. Bliższych informacji o tym krótkim pobycie przed sześćdziesięciu laty w Wolsztynie nie mogę podać, bo czas zatarł ślady. Pamiętam, że w niedziele chodziliśmy parami do kościoła. Towarzyszyli nam państwo Maćkowiakowie. Pan Urbanowicz nie uczęszczał z nami na nabożeństwa. Po kilku tygodniach na przełomie miesiąca listopada i grudnia wystąpił p. dyrektor przed swoją trzódką w liczbie około 40 z propozycją. Zapytał nas czy nie poparlibyśmy jego projektu przeniesienia liceum do nowej miejscowości – do Sulechowa. Opowiedział, że kilka dni temu poznał lokum odpowiadające naszym potrzebom. Nakreślił wizję tak barwnie, że kiedy zaproponował, aby podnieść rękę kto jest za przeprowadzką, wszyscy to uczyniliśmy. Widziałem i pamiętam szeroki uśmiech pani Janiny (żony dyrektora).




Natychmiast zapadła decyzja że po świętach Bożego Narodzenia już w nowym roku spotkamy się w Sulechowie. Tak na horyzoncie naszego życia pojawił się ukochany i nie zapomniany przez nas solidny budynek uczelni posadowiony w dębowym parku około 300 m od ulicy. Po drugiej stronie ulicy, naprzeciw parku, ujrzeliśmy trzyskrzydłowy duży budynek z czerwonej cegły – to internat. Po prawej stronie, przed skrzydłem internatu znajdował się obszerny budynek jednopiętrowy, którego przeznaczenia początkowo nie znaliśmy. Okazało się, że część jedna to kaplica, a reszta parteru i piętro służyła za bibliotekę i archiwum, za czasów niemieckich. Zamieszkaliśmy początkowo w obu skrzydłach budynku internackiego na II piętrze, chłopcy po lewej stronie a dziewczęta po prawej. Niższe kondygnacje posłużyły za mieszkania naszym nauczycielom, księdzu prefektowi – Eugeniuszowi Ciszewskiemu i państwu Maćkowiakom.

Pewnym zaskoczeniem dla nas był fakt, że w internacie nie było ani łóżek, stołów, ław i krzeseł. W dużej sali jadalnej na parterze znaleźliśmy ślady końskich kopyt i nie tylko kopyt. Rosjanie urządzili tam stajnię, a opuszczając budynek zabrali wyposażenie.

Decyzja Pana Maćkowiaka była jasna. Należy udać się do byłych koszar niemieckich nie zajętych przez nikogo a znajdujących się blisko kompleksu budynków szkolnych. Tam na strychach budynków znaleźliśmy stare ławy i bardzo duże stoły drewniane. Myszkując po strychach odkryliśmy wypisane na ścianach nazwiska ułanów sprzed I wojny światowej. Jeden z napisów informował – Rudnicki Stanisław Napierała. Otóż jak później ustaliłem, był to brat mojego dziadka. Tam służył w wojsku niemieckim przed I wojną światową i stamtąd wyruszył na wojnę; wrócił z niej szczęśliwie i brał udział w Powstaniu Wielkopolskim po stronie polskiej.

Budynek uczelni nie był tak wyszabrowany. Zastaliśmy w nim starego typu umeblowanie klas. Piękna aula na piętrze była pusta, a przez witraże w oknach słońce kolorami malowało parkietową podłogę. W każdym z pięciu wysokich okien wmontowane było w witrażowe szkło łacińskie napisy. Jeden z nich to „Non scholae sed vitae olescimus”. Tak, to tam, zdobywaliśmy wiedzę nie dla szkoły, ale dla życia. W miesiącu maju 1946 r. odbył się spis ludności. Moje koleżanki i koledzy brali w nim udział. W rejonie, który obsługiwałem , spisaliśmy około 80 osób. Ogromna większość domów była pusta, niezamieszkała. Mnie i koledze, z którym dokonywałem spisu, a był to Ludwik Szymański, autochton z Małego Podmokla, przydarzył się istotny przypadek. W jednym z domów w rejonie spisowym zastaliśmy mężczyznę obsługującego konia w drewnianej szopie. Przed pyskiem konia było koryto stojące na klawiaturze czarnego fortepianu. Fortepian stał na złamanej nodze. Po krótkim targu uzgodniliśmy, że za jakąś opłatę właściciel konia odda nam ten fortepian. Następnego dnia wróciliśmy, ale już z panem dyrektorem, woźnym ze szkoły i czterema kolegami do chłopa i wycyganiliśmy od niego ten kulawy instrument. Instrument ten to ceniony fortepian marki Bechstein. Kosztował nas paczkę żywności z UNR-y, w której były puszki konserwowe z koniną osłodzoną rodzynkami. Dotychczasowy właściciel fortepianu zaprzągł konia do wozu bez bocznych desek i przewiózł go nam pod budynek szkolny. Obie strony transakcji podały sobie dłonie. Fortepianowi naprawiono dość prymitywnie nogę i służył bardzo długo i wiernie wielu pokoleniom maturzystów. Kiedy przed 10- cioma laty nie zastałem go w auli, zapytałem pana dyrektora Jana Grzesika jaki los spotkał tak cenny instrument. Dowiedziałem się, że jest na „emeryturze” ale jest projekt jego przestrojenia i renowacji nogi. No cóż, z ludźmi jest podobnie, wysłużą się i odstawiają ich na „boczny tor”.

Po Niemcach w auli na balkonie pozostały małe ale zewnętrzne urocze organy. Nie ma ich obecnie. Zastaliśmy też duże malowidło przedstawiające Laokoona z synami duszonymi przez węże. Obraz ulotnił się.

W 1948 r. zafundowaliśmy sobie sztandar szkoły za pieniądze zarobione przez zespół teatralny, który wystawiał na różnych scenach "Dom otwarty" Bałuckiego, i "II cz. Dziadów" Mickiewicza. W tym drugim spektaklu udział brali też nasi nauczyciele - Józef Tobiasz, Józefa Kropidłowska, Anna Peter. Brałem udział w obu spektaklach, w tym drugim grałem rolę diabła. Nabierałem w usta naftę i dmuchałem ją przez płomień trzymanej przed sobą świeczki. Płomień buchał na scenę przez otwory w kulisach. Sztandar szkoły pedagogicznej znalazł się w Zielonej Górze w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Zabrał go tam z Sulechowa Hieronim Szczegóła, kiedy zorganizował WSP i był jej rektorem. To absolwent Liceum Pedagogicznego w Sulechowie.

Czas, który wspominam to lata 1945 - 49. W tym czasie tylko dwa ośrodki w mieście tętniły życiem. Było to liceum i na przeciwnym końcu miasta koszary wojskowe, w których stacjonował 22 Pułk Artylerii Lekkiej. My - niektórzy z nas licealistów, byliśmy w tej jednostce wojskowej, aby likwidować analfabetyzm młodych żołnierzy.

Nasz Pan dyrektor Antoni Maćkowiak nawiązał różne kontakty, aby nas nie izolować od napływającej do Sulechowa społeczności z różnych stron świata.

W miesiącu maju 1947 r. ksiądz prefekt, Eugeniusz Ciszewski wysłał trzech spośród nas do Siedlec poza Warszawę jako swoich delegatów na ingres biskupa, który był jego przełożonym w czasie pobytu w seminarium. Ksiądz Ciszewski w porozumieniu z dyrektorem przygotował symboliczny prezent dla biskupa. Była to duża walizka wypełniona mokrą ligniną a w ligninie przepiękne kwiaty magnolii.Magnoliowe drzewa rosły w parku po lewej stronie drogi idącej do budynku szkolnego, obok szczytu szkoły ćwiczeń. Były one "oczkiem w głowie" Pana Ciesielksiego - nauczyciela biologii. Pozostawił on po sobie pomnik przyrody w postaci rzadko spotykanego w Polsce drzewa miłorzębu liściastego. Rośnie on do dzisiaj po lewej stronie w końcu głównego budynku szkolnego. Wielu z nas uczestniczyło w uroczystości posadzenia tego drzewa.

Pasmo miłych wspomnień z pobytu w Sulechowie przedziela traumatyczne wydarzenie. Zginął - zastrzelony z premedytacją przez Rosjanina nasz kolega z liceum - Jarzy Dodź. Jego rodzice przybyli spod Wilna do Kolska. Jerzy był sympatycznym kolegą, ale w sytuacji w jakiej się znalazł, być może zbyt pewnym swego zdania. Pewnego wiosennego dnia udał się do swoich krewnych w rejon Świebodzina. W drodze powrotnej - do Sulechowa wsiadł do pociągu, w którym przemieszczali się żołnierze radzieccy. Nikt nie był w stanie ustalić z jakich powodów jeden z nich przyłożył pistolet do czoła Jerzego i wystrzelił. Kolegę znaleziono obok torów kolejowych. Byłem w Kolsku na pogrzebie wraz z kilkoma kolegami, m. in. Marianem Woźniakiem, Kazimierzem Mindykowskim. Jednomyślnie stwierdziliśmy przyglądając się otworowi wlotowemu po pocisku, że był to strzał z przyłożenia broni bezpośrednio do czoła. Świadczyło o tym centralne położenie otworu i zabrudzenie jego okolicy prochem. c.d.n.


Henryk Zandek


Powrót szkolnictwo | Powrót - Prasa