Wpisz szukany wyraz lub frazę w celu odnalezienia artykułu na naszej stronie.


Z historii Ziemi Sulechowskiej - ulica Warszawska - cz. II
(Biuletyn Informacyjny Miasta i Gminy Sulechów, maj 2010, nr 88, s. 7 - 10)

III. Ogródki kwiatowe

Ogródki kwiatowe ulicy Warszawskiej były najładniejsze w całym Sulechowie. Kobiety bardzo o nie dbały i z czasem stały się wizytówką ulicy. Gdy tylko zaczął topnieć śnieg i przygrzało słoneczko, wyłaziły z ziemi przebiśniegi, niebieskie śnieżyczki, tulipany (żółte, czerwone i pstre), narcyzy i szafirki – rosnąc całymi kępkami. Kobiety bardzo wczesną wiosną porządkowały ogródki – robiły klomby, siały astry, cynie i maciejkę pod oknami oraz wsadzały cebulki mieczyków, białych lilii czy też bulwy dalii (pod płotami). Wymieniały się przy tym nasionami, a potem flancami. Zakwitły irysy – białe, żółte oraz granatowe i ukochane kwiaty mojej mamy – konwalie. Najpiękniejsze konwalie były w ogródku Mielników i Janki Adamiec.

Powiększ
Lala Zeman, Rysiek Tymiński i Wisia Jabłońska w ogródku kwiatowym – lato 1950 rok.

Powiększ
Wisia Jabłońska i Lala Zeman w ogródku kwiatowym – lato 1950 rok.

Powiększ
Dzieci Zemanów w ogródku kwiatowym – lato 1950 rok.

Zakwitały peonie – białe, różowe i czerwone, potem bzy, potem róże i lilie (ulubione kwiaty naszych sąsiadów). Niezliczoną ilość lilii przynieśli oni na pogrzeb mego ojca –1 lipca w 1971 roku.

Na początku lipca ogródki naszej ulicy aż „kipiały” od kwiatów – a one wciąż się rozrastały i zakwitały, tworząc wielobarwny dywan czekający na słońce oraz deszcz. Mieniły się żółcią, pomarańczem, różem, czerwienią i bielą. Było na co popatrzeć, było z czego robić bukiety!

A na deszcz czekały nie tylko kwiaty ale też zboża i ziemniaki, warzywa na polach i w ogrodach. Warszawska była ulicą bez wodociągu i bez kanalizacji. Wodę czerpało się z pomp i dobrze trzeba się było „namachać”, żeby podlać kwiaty w ogródku i grządki w ogrodzie.


Powiększ
Wisia Jabłońska wlazła na pompę, a Lala Zeman jej zazdrości (!) – marzec 1951 rok.

Czekało się na deszcz i czekało – „bo wreszcie nie trzeba będzie podlewać”.

Wodę bieżącą doprowadzono na ulicę Warszawską w końcu lat 60. ub. stulecia - natomiast kanalizację wybudowano w 2007 roku.


Powiększ
Jasiek Zeman, Wisia Jabłońska, Lala Zeman przy pompie – marzec 1951 rok.

W soboty pojawił się na Warszawskiej kościelny, prosząc o kwiaty na bukiety robione na ołtarz naszego „kościółka” przy ulicy Odrzańskiej.

IV. Kałuże, kałuże, kałuże ....

Ulica Warszawska nie miała po wojnie ani chodników, ani też oświetlenia ulicznego. Dżdżysta jesień i przedwiośnie były dla mieszkańców prawdziwą tragedią. Ojciec opowiadał mi, że przed wojną Niemcy zwieźli na ulicę miał węglowy i go utrwalali – potem jednak nikt już o to nie dbał. Kałuże były naszym przekleństwem – ba, po kilku latach były to bajora i tyle! Mokre buty były dla nas codziennością, normalnością.


Powiększ
Od lewej: Jasiek Zeman, Rysiek Tymiński, Lala Zeman, Wisia Jabłońska – na środku ulicy Warszawskiej – październik 1950 rok – w głębi są widoczne domy ulicy Piaskowej.

Pan inż. Józef Papiernik opowiadał mi, że gdy wracał z moim ojcem i Wisią Jabłońską (obecnie Gregorczyk) z kompletów łaciny (w LO), to ojciec uszczypliwie żartował: „szczudła będziemy musieli sobie zrobić, żeby dojść do domu” lub też wzdychał: „czy ja jeszcze dożyję, żeby suchą nogą dojść do domu?”. A jednego wieczoru Józio wziął ojca na ręce i po prostu przeniósł go przez największe kałuże (był już wtedy rosłym i silnym młodzieńcem z klasy maturalnej).

Ja natomiast zapamiętałam ojca wypychającego wieczorami wszystkie nasze mokre buty gazetami i ustawiającego je przy napalonym piecu. Mama zaś zawsze wzdychała zatroskana: „czy te buty wyschną nam do rana?”.


V. Dzieciaki.

Na Warszawskiej było sporo dzieciaków – w większości chłopców. Dzieciaki same organizowały sobie gry i zabawy i urządzały „wyprawy”. Prym wiedli starsi chłopcy – Czesiek Papiernik, Jaśko Podhajny, Jaśko Zamolski, Rysiek Tymiński, Józio Papiernik. Przychodziły też dzieciaki z ulicy Ogrodowej, Wschodniej, a nawet Piaskowej. Przede wszystkim (gdy tylko wyschły kałuże!!) grywało się w „dwa ognie” oraz w „palanta”. Boisko wyznaczało się zawsze na środku ulicy między domkami Tymińskich a Jabłońskich, też Zemanów i Zawadzkich. Najważniejsze było wybranie kapitanów oraz drużyny – ech, ile było przy tym kłótni i wrzasków. A i potem było je też słychać „nie dobiegłeś, nie dobiegłeś!” – wrzeszczały dzieciaki – lub: „nieprawda, nieprawda, nie był skuty, nie był” i oszukiwało się też trochę. Oj, tak, tak! Ale największy wrzask był wtedy, gdy się wygrywało – „wygraliśmy, wygraliśmy, huuura! - okrzyki radości rozlegały się na całą ulicę - patałachy, patałachy”!


Powiększ
Józio Papiernik z Kazimierzem Kułagą w „podróży” z Podola do Sulechowa (w tle wagon bydlęcy) – ojca Józia zamordowała nacjonalistyczna banda ukraińska – 1945 rok.

Powiększ
Od lewej: Józio Papiernik (ależ piękna grzyweczka, no, no!), Fela Papiernik, Czesiek Papiernik – w ogrodzie – koniec lat 40-tych ub. stulecia.

Powiększ
Od lewej: pani Papiernik (mama Józia), babcia Karczmarz, przed nią stoi Józio, siostra pani Papiernikowej.

Wieczorami bawiliśmy się w chowanego, a było gdzie się schować – a to za płotami, a to za drzewami lub w redlinach ziemniaków sadzonych wówczas przed domkami. W tych zabawach często byłam „tą pokrzywdzoną”, gdyż byłam najmłodsza, ot, co, a to nie dobiegłam a to nie wybiłam dobrze piłki sztachetą, a to nikt mnie nie szukał. Jednego razu chłopcy posadzili mnie na wysokim, murowanym słupku przy furtce do domku Zawadzkich i ... uciekli. Beczałam wtedy na całą ulicę, a „uratował” mnie pan Ksiądzyna. No cóż – beczałam często, to fakt, a że nazywano mnie na Warszawskiej Lalą to i przezywano „beksa Lala”. Stach Ksiądzyna wciąż wołał na mój widok: „beksa Lala, beksa Lala, pojechała do szpitala” i uciekał do swojego domu. Do dziś na Warszawskiej wszyscy nazywają mnie Lalką lub Lalą (brat oczywiści też!).

Po ciepłych, wiosennych i letnich deszczach i burzach łaziliśmy boso po kałużach, robiąc tamy, jeziora i ... skarpety z ciepłego błota (kobiety w tym czasie „łapały” deszczówkę z rynien – „do prania i mycia głowy”).

Dzieciaki robiły często różne „wyprawy” – na tory kolejowe, żeby po nich połazić lub zerwać kolorowy łubin (rosnący na nasypach) czy też dorodne rumianki, nad stawek za torami do Zielonej Góry po tatarak, wykąpać się czy też po „pałki”, pod las po mocno pachnący bez perski lub czeremchę, lub na drogę prowadzącą do lasu „na jabłka” (przy drodze rosły jabłonie).


Powiększ
Wisia Jabłońska i Helenka Tchorek w strojach krakowskich – uczennice Szkoły Ćwiczeń.

Powiększ
Rysiek Tymiński, mały Zdzisio (wnuk Tymińskich), Wisia Jabłońska. (Zdzisio, nazywany na Warszawskiej Zdzisiem „Tymińskim” był synem zamężnej już córki pp. Tymińskich, której mąż (oficer Wojska Polskiego) stacjonował w rejonie Żary – Żagań. Zdzisio jako mały chłopczyk zaginął i szukano go wiele lat. Szukanego malca rozpoznał (jadący pociągiem) były żołnierz jego ojca. Okazało się, że porwała go kobieta (spod sklepu), która przetrzymywała w swoim domu całą gromadkę małych dzieci!).

Powiększ
Wesele „Koli” (Mikołaja) Tymińskiego – od lewej na ziemi siedzą: Józio Papiernik i Rysiek Tymiński (w berecie), nad nimi stoją pp. Jabłońscy, za nimi pp. Grudzińscy – najwyżej: pp. Papiernikowie (rodzice Cześka i Feli), obok pana młodego mama zaginionego Zdzisia (z torebką), przy niej pp. Tymińscy, od prawej stoi babcia Karczmarz (w białej bluzce), a przy niej p. Zofia Tymińska (mama Ryśka) obok niej pp. Bodnarowie, nad nimi syn Krzysztof i córka Janina z mężem, p. Koziewiczem.

Powiększ
Od lewej: Wisia Jabłońska, Lala Zeman, Rysiek Tymiński z Gasiem, pieskiem Zemanów, Jasiek Zeman, Jaśko Zamolski, z tyłu stoi mama Ryśka – pani Zosia Tymińska – marzec 1951 r.

Gdy starsze dzieciaki poszły do szkoły (wszyscy chodziliśmy do Szkoły Ćwiczeń), bawiłam się ze Stefcią Podhajną i wiecznie coś gotowałyśmy – bawiąc się „w dom”. Nasza mama podśmiechiwała się nawet: „dziewczyneczki, chyba wyrosną z was kuchareczki” – jednak obie zostałyśmy nauczycielkami.

Zimą zabaw było też dużo – biliśmy się „na śnieżki”, robiliśmy na śniegu orła i zjeżdżaliśmy na sankach z górki obok domu pp. Samborskich (chłopcy robili skocznię ze śniegu) lub wyprawialiśmy się na dużą górkę, na ulicę Wschodnią, obok starego, drewnianego wiatraka. Ale każdej zimy najważniejszy był kulig zrobiony przez pana Zjawina. Robiliśmy też, przy domkach oraz na polach przed domkami, olbrzymie bałwany ze stalowymi garnkami na ich głowach, nosami z dużych marchewek, oczami z węgielków i rękami ze starych mioteł lub gałęzi.

Gdy chłopcy podrośli, zaczęli grać „w nogę” na poniemieckim boisku między ulicami Piaskową i Sportową (po wojnie odbywały się tam mecze piłki nożnej, a Kazio Zawadzki w Warszawskiej był jednym z najlepszych piłkarzy w Sulechowie).


VI. Sąsiadka – jak rodzina

Pani Anna Jabłońska (1909-1999) – nasza sąsiadka „przez płot” była w życiu naszej rodziny osobą szczególną. Dziś mogę napisać, że była naszą najlepszą na świecie Rodziną! W dniu mojego wieczoru literackiego „Repatrianka 1945-2005” otrzymałam od córki pani Jabłońskiej bardzo wzruszający list. Oto jego fragment:”

(cyt.) „...Na tzw. Ziemie Odzyskane moja rodzina przybyła w dużej grupie z Podola (Jagielnica, Czortków). Ponieważ przyjechaliśmy w grupie swojaków, łatwiej nam było adaptować się do nowych warunków, niż zamieszkałym obok Państwu Zemanom, repatriowanym z Wileńszczyzny. Państwo Zemanowie czuli się z pewnością bardziej osamotnieni, a także nieprzygotowani do zajęć gospodarskich, do których wykonywania zmusiła ich nowa sytuacja życiowa. Ich dzielnemu zmaganiu się z codziennością starała się pomóc między innymi moja rodzina. Sądzę, że pieczony wspólnie chleb miał niepowtarzalny smak. Takiego chleba już nie ma!”... (koniec cyt.)

To piękne, prawdziwe słowa! Mama Wisi Jabłońskiej była dla mojej mamy nauczycielką – wprowadzającą – przez wiele lat – w nowe, dotąd nieznane jej życie.


Powiększ
Państwo Anna i Jan Jabłońscy w ogrodzie – zima 1951 rok.

Mieszkając i pracując w Wilnie, miała bowiem służącą oraz kucharkę a po urodzeniu się mego brata Jaśka i nianię – tu na Warszawskiej dom bez bieżącej wody i kanalizacji, paloną kuchnię i piece, ogród i dwoje malutkich dzieci (wodę nosiliśmy od Kasiądzynów!). To pani Jabłońska nauczyła moją mamę rozpalać w kuchni i piecach, gotować, piec ciasta, prać, robić grządki w ogrodzie oraz przetwory na zimę. Robiła to zawsze cierpliwie, bez uwag, z tylko jej charakterystycznym, życzliwym uśmiechem – wytykając bardzo delikatnie popełnione przez moją mamę błędy.


Powiększ
Rodzina Jabłońskich – od lewej: p. Jabłoński, Wisia Jabłońska, p. Jabłońska, dziadek Jabłoński, Rysiek Tymiński, p. Zosia Tymińska – marzec 1951 roku – siostra pana Jabłońskiego.

Przykładem zapewne mogą być grządki z marchewką i pietruszką (wiosna 1946 roku), które moja mama zrobiła bardzo wysokie i przyklepała je potem łopatą na wierzchu (robiła je wiele godzin!). Widząc to, pani Jabłońska oznajmiła z uśmiechem: „pani Zemanowa, te grządki są za wysokie i przyklepane jak grobowce, one wyschną, a marchew i pietruszka bardzo długo nie wzejdzie”. Mama pamiętała to wydarzenie do końca życia. Pani Jabłońska umiała zrobić wszystko – sama remontowała mieszkanie, umiała każdą rzecz naprawić, sama malowała płoty, wspaniale gotowała i piekła (chleb, ciasta na święta również i dla nas). W pierwszych latach hodowała dwie krowy, świnki, całe stado kur, a potem i króliki. Uprawiała też duże pole sadząc też między innymi i tytoń. Ona pierwsza w rodzinie wstawała („bladym świtem”) i ostatnia kładła się spać. Była uczciwa, życzliwa, uczynna i nigdy nie plotkowała.

(Zdania lub wyrazy napisane w cudzysłowiu są cytatami bądź też zwrotami używanymi na ulicy Warszawskiej – np. „na ogrodach”.)


Maria Kuszneruk z d. Zeman
Bełchatów, kwiecień - maj 2009 rok.

Powrót - Prasa | Powrót - Miejscowości w historii