Pragnę, aby ten tekst był Hołdem. Składam go wszystkim pierwszym, w większości już nieżyjącym, Mieszkańcom tej ulicy – przesiedleńcom ze Wschodu na Zachód. W szczególności zaś moim Rodzicom oraz naszej najbliższej sąsiadce pani Annie Jabłońskiej ur. 19.06.1909 roku – zmarłej 7.07.1999 roku.
Dzieci, które podkreśliłam, urodziły się już na Warszawskiej. Dziękuję przy tym pani Helence Tchorek za pomoc w ustaleniu ze mną tej listy. Dziękuję również pani Wisi Gregorczyk (z d. Jabłońskiej) oraz panu Józiowi Papiernikowi za przesłanie mi pamiątkowych zjdęć rodzinnych.
Na ulicy Warszawskiej zamieszkaliśmy w sierpniu 1945 roku. Przyjechaliśmy z Wileńszczyzny, przemierzając (w bydlęcych wagonach) przeszło 900 kilometrów. Naszymi sąsiadami byli polscy gospodarze przesiedleni z Podola (Jagielnica, Czortków). Warszawska to ostatnia ulica Sulechowa w kierunku zachodnim – wtedy z jedenastoma domkami-bliźniakami z jej pierwszej strony i czterema piętrowymi domami (przy końcu ulicy) z jej lewej strony. Przed domkami były ogródki kwiatowe, a za domkami ogrody warzywne z drzewami owocowymi.
Za Warszawską i za torami kolejowymi do Trzebiechowa, Świebodzina i do Zielonej Góry oraz z obu stron drogi prowadzącej do lasu były pola, pola, pola ...
Otrzymali je przesiedleńcy (nasi sąsiedzi też) w zamian za mienie pozostawione na Wschodzie. Uprawiali na nich zboża, ziemniaki, kukurydzę, sadzili tytoń, buraki, fasolę, kapustę, ogórki – sadząc wśród nich niezliczoną ilość słoneczników. Słonecznik późną jesienią łuskano, podpalano na patelniach lub ciepłej kuchni i „dziobano” go aż do wiosny. Był wielkim przysmakiem naszych sąsiadów i nie mogło go zabraknąć!
W ogrodach warzywnych, za domkami, robiło się grządki na których siało się i sadziło warzywa potrzebne do gotowania codziennych posiłków – marchew, pietruszkę, buraki, cebulę, czosnek, młodą kapustę, rzodkiewkę, sałatę, fasolę szparagową, zielony groszek, pomidory, ogórki oraz wczesne ziemniaki.
Nasi powojenni sąsiedzi byli w pierwszych latach „samowystarczalni” – piekli chleb, bułki dla dzieci, robili wspaniałe wypieki na święta (makowce, pierniki, serniki, placki, ciastka), wyrabiali masło z mleka własnych krów, robili sery, topili tłuszcz (smalec) oraz robili „wyroby” czyli wędliny i wędzonki. W przydomowych oborach, chlewikach i kurnikach hodowali krowy, świnki, sporą ilość kur a później i królików.
Na Warszawskiej można było kupić mleko, jajka, biały ser i swojskie „wyroby” – a to było dla naszej rodziny bardzo ważne gdyż w 1945 roku byliśmy małymi dziećmi (brat skończył 2 latka, a ja przyjechałam jako niespełna 3 – miesięczne niemowlę). Po mleko chodziło się do Wesołowskich, Samborskich czy też do Bodnarów. Ależ to było mleko! Ugotowane, pachniało na cały dom, a postawione latem na kwaśne, „kroiło się łyżką”. Z takiego kwaśnego mleka nasza mama robiła nam latem „chłodnik litewski”!
Przed Bożym Narodzeniem czy też Wielkanocą mężczyźni umawiali się na świniobicie (pożyczano sobie przy tym „ćwiartki”, czy też „połówki” wieprzka na tzw. „oddanie”) po którym topiono smalec do glinianych garnków, mielono skwarki, aby były „do chleba”, część mięsa solono, no i robiono wspaniałe, pachnące „wyroby” – salcesony, kaszanki, pasztety, kiełbasy, szynki i boczki. Wędzono „na ogrodach” w wielkich metalowych beczkach (bez dna), w których na drewnianych kołkach wieszano zwoje kiełbas i mięs (palono drewno jałowca oraz brzozy przynoszone z lasu). Pachniało i pachniało tymi wędzonkami przez kilka dni. Nam nasi najbliżsi sąsiedzi przynosili „na spróbowanie” (tak się mówiło na Warszawskiej). Natomiast pani Jabłońska przynosiła nam jeszcze „studeniec” – czyli zimne nóżki.
Latem i jesienią kobiety robiły niezliczone ilości przetworów na zimę – z owoców oraz kisiły w wielkich, drewnianych beczkach kapustę oraz ogórki, suszyły i marynowały grzyby, chodziły na jagody (pod Pomorsko) oraz zbierały i suszyły kwiaty lipy oraz miętę.
- Mieliśmy na Warszawskiej pana Zjawina (1899-1988) – ojca gromadki dzieci, który miał konie i orał ogrody i pola sąsiadów. Pana Zjawina się „zamawiało”. Pani Jabłońska robiła to zawsze bardzo wcześnie i od razu wołała: „Panie Zjawin, panie Zjawin, to i od razu u pani Zemanowej niech pan zaorze!” No bo jak on wcześnie zaorał – to można było wcześnie robić grządki.
Jesienią natomiast pan Zjawin zajeżdżał z kultywatorem i spulchniał tym urządzeniem ziemię. Przywoził też później drewno z tartaku oraz zboża, ziemniaki i warzywa z pól (niektórzy sąsiedzi robili to również zrobionymi przez siebie wózkami). Pan Zjawin robił nam, dzieciakom, wspaniałe kuligi zimą – ulicami Warszawską, Wschodnią i henn, aż pod las. Ech!
- Mieliśmy też na Warszawskiej pana Starczewskiego, który nam oraz wszystkim mieszkańcom okolicznych ulic naprawiał i robił buty. W późniejszych latach miał on swoją budkę szewską na ulicy Armii Czerwonej (obecnie Armii Krajowej). Z Warszawskiej było do niej dosyć daleko, ale i tak wszyscy nosiliśmy swoje buty właśnie tam do naprawy.
- Mieliśmy też panią Zawadzką (1910-1983), która była krawcową. Ech, jakie ona szyła mi piękne sukieneczki (zaprojektowane przez mamę) i fartuszki z kieszonkami. Szyła też fartuszki szkolne dziewczynkom, a chłopcom bluzy – a do nich cały zapas białych kołnierzyków. Natomiast kobietom sukienki i kostiumy (garsonki) z perkalu, a potem i z bistoru!
- Mieliśmy też swojego felczera – pana Lachowicza, który leczył nas wszystkich w pierwszych latach po wojnie.
- Mieliśmy wdowę po podoficerze Wojska Polskiego, kapelmistrzu orkiestry wojskowej, panią Tchorek (1909-1987) – mamę Helenki.
Ojciec opowiadał mi, że gdy byliśmy zupełnie małymi dziećmi, nasza mama bardzo ciężko zachorowała. Zupełnie bezradny, pobiegł wtedy do pani Tchorek, u której po prostu płakał, prosząc o pomoc. Pani Tchorek przez wiele tygodni prowadziła nasz dom – gotując, piorąc i sprzątając – aż do wyzdrowienia mamy. Ojciec do końca życia darzył panią Tchorek wielkim szacunkiem i poważaniem.
- Mieliśmy też pana Mielnika ze stadem białych kóz i małych kózek oraz wielkim cuchnącym capem. Był on człowiekiem-samotnikiem uważanym nawet przez wielu mieszkańców ulicy za dziwoląga. Pan Mielnik robił miotły z gałązek brzozowych, które potem gdzieś sprzedawał; sprzedawał też mleko kozie i sery. Ojciec opowiadał mi, że był on inteligentem, który w czasie wojny przeżył jakąś tragedię, że często z nim rozmawiał, a nawet zanosił mu gazety do czytania.
- Mieliśmy też pracowników kolei państwowych – pana Podhajnego oraz pana Ksiądzynę (1911-2006).
- Mieliśmy pana Ksawerego Pieroąka (1916-2004), który wraz z panem Przybyszem założył, a potem prowadził orkiestrę dętą, będąc jej kapelmistrzem. Nauczył on wielu ludzi (przede wszystkim dzieci oraz młodzież) gry na trąbce, klarnecie, puzonie, saksofonie. Pan Pierożek był Honorowym Obywatelem Sulechowa.
- Mieliśmy wspaniałego ślusarza, pana Zawadzkiego (1903-1965), który tak przyuczył swego syna Kazimierza do zawodu, że uważany on był za „złotą rączkę”. Kazio potrafił wytworzyć każdą część do roweru, motoru, samochodu, czy jakiejś maszyny (w przydomowym warsztacie).
- Mieliśmy też mojego ojca, nauczyciela (1908-1971), który zawsze z uśmiechem oraz wielką cierpliwością pomagał dzieciakom w odrabianiu lekcji – czytaniu, pisaniu, liczeniu słupków oraz rozwiązywaniu zadań z tekstem. Natomiast starszym pisywał listy i przeróżne pisma, np. do Urzędu Repatriacyjnego w Poznaniu, do „Skrzynki Poszukiwania Rodzin”, podania, listy do rodziny itp.
Listy te sam wysyłał na poczcie. W pierwszych latach poczta znajdowała się na rogu ulicy Okrężnej i Armii Czerwonej (obecnie Armii Krajowej) w dużym budynku z czerwonej cegły. Był to tzw. „państwowy” budynek poniemiecki. Organizatorami Poczty Polskiej w Sulechowie byli panowie Kukicz, Stankiewicz i Werno (poznaniak). Pocztowcy początkowo poruszali się ciężarówką oraz posiadali broń, gdyż spotykano w mieście uzbrojonych Niemców oraz szabrowników. Na froncie wspomnianego budynku znajdowała się wielka faszystowska „wrona”. Pan Franciszek Werno zdjął z ramienia karabin i wręczył go swemu nastoletniemu wówczas synowi ze słowami: „wal, synu, i zapamiętaj ten moment do końca życia”. Syn wystrzelił i „wrona” rozsypała się w drobny mak. Tym nastolatkiem był późniejszy uczeń mego ojca (w Miejskim Gimnazjum w latach 1945-1948), a obecny emerytowany ksiądz biskup koszaliński Tadeusz Werno. Budynek pierwszej poczty stoi do dziś (potem były w nim biura PZGS-u) – są w nim sklepy i jakieś biura (naprzeciwko „Biedronki”).
- Mieliśmy też fotografa – pana Sztukę. Obecnie na ulicy Nowej (w lewo od ulicy Sportowej) istnieje zakład fotograficzny „FOTO-SZTUKA”. Nie wiem jednak, czy to jest nazwa tzw. „przejęta”, czy też prowadzi go ktoś z rodziny.
Maria Kuszneruk z d. Zeman
Bełchatów, kwiecień - maj 2009 rok.